wtorek, 26 sierpnia 2014

6

 Kolejny raz budzę się i leżę bez ruchu. Bo nic nie czuję. Gdy otwieram oczy, zauważam, że znajduję się na białej podłodze i pokój nie emituje już tak jasnego światła, jak kiedyś. Stopniowo czucie wraca. Ból wraca. Najbardziej boli w obitych kolanach i w głowie. Jakby wypalał mi mózg, każdy jeden nerw, komórkę...Może tak zniknęły moje wspomnienia?
 I tak nie zgadniesz. No dalej. Rusz się.
- Czy to może jednak m ó j świat? - wymrukuję.
 Nie. To dalej pokój 23. Pusty. Pełen niewiedzy, szepcze moja podświadomość.
 Powoli ruszam palcami, a w końcu całą kończyną. Podpieram się i z oporem siadam. Na kolanach i łokciach mam czerwone plamy.
 Z krzywą miną rozglądam się. Wszystko wydaje się w porządku. Ale oczywiście, że tak nie jest. Zniknął robot. Z każdą chwilą jest tu coraz bardziej cicho i ponuro. Jeśli przedtem nie rozumiałam, po co był, to teraz mi go brakowało. Wszystko zniszczyłam.
- Jesteś tu?
 Odpowiada mi cisza. Dlaczego robot odszedł? Wyłączyli go? Straciłam nadzieję. Niedość, że nie mogę wrócić do starego pokoju, to teraz straciłam jego. A mieliśmy się polubić.
 Z braku lepszego pomysłu, z powrotem ostrożnie siadam, oplatam rękami nogi i starając się nie dotykać kolan, zaczynam się kołysać. Chciałabym teraz patrzeć w chmury razem z Bezimiennym...
 Po 27 kiwnięciu ktoś wchodzi do pokoju.
- Cześć. Żyjesz?
 Odwracam głowę. Shelly z uśmiechem na twarzy opiera się o framugę drzwi.
- Wszystko w porządku? Nie podoba ci się tu?
 Nie odpowiadam jej. Staram się nawet na nią nie patrzeć.
- Wiem. To miało trwać jeden dzień. Ale tu jest ci lepiej, sama zobacz. Masz lepsze jedzenie. J e d z e n i e. Nowy, większy pokój. A tamto zostało opanowane.
- Wrócę do siebie? - nie daję się nabrać. Mówię s i e b i e, jakoby to było naprawdę m o j e.
- Nie wiadomo - mruży oczy.
 Nastaje chwila ciszy.
- Co się dzieje?
- Nie mogę ci powiedzieć.
 Z każdą głupią chwilą oddalamy się od siebie. Zdaje mi się, że chyba naprawdę to nie wiem, jaka ona jest.
- Czemu nie mogę wiedzieć? - pytam z nutką rozczarowania.
 Shelly zerka na mnie z politowaniem i wychodzi. Mam wrażenie, że ukrywają coś przede mną. Wszyscy po kolei. Ona. Inni strażnicy, bo takowi są. Ludzie którzy wtedy biegli w popłochu. Może nawet robot.
 Mało wiem. A oni tą jeszcze mniejszą cząstkę przede mną ukrywają. Staję i podchodzę do jednego z regałów. Robota i tak nie ma. Nikogo nie ma, oprócz mnie. W sumie wszystko mi wolno,
 Na każdym z nich jest ich pełno. Uwielbiałam je. Jestem tego pewna. Każda z nich również coś skrywa. Ale w odróżnieniu do ludzi, one nie mają prawa głosu i mogę do nich spojrzeć.
 Książki.
 Jedna z nich ma krwistoczerwoną okładkę i stoi na najwyższej półce. Przesuwam jeden ze stołów przed regał, czemu towarzyszy niezbyt przyjemny pisk. Automatycznie się krzywię. Nie przepadam za takimi dźwiękami. Stawiam na nim jeszcze krzesło, po czym kurczowo trzymając się desek wchodzę na niestabilną konstrukcję i sięgam po książkę. Jest okropnie ciężka. Czuję, że mi się wyślizguje, ale chwytam ją obiema rękoma i zgrabnie zeskakuję. To dzięki kotu. Musiałam kiedyś chodzić wszędzie tam, gdzie chciał.
Odstawiam meble na miejsce i siadam. Jeden głęboki wdech i otwieram księgę.
 Czy pamiętam, jak czytać? Na szczęście tak. Krzywe linie połączone ze sobą po chwili układają się w litery, słowa, następnie w całe zdania. Księga nie ma tytułu, żadnego wstępu, tylko jedno zdanie. Wszystkim tym, którzy mieli serce nie czynić tego, co opisano na tych stronach.
 Na początku nie rozumiem niczego, co jest opisane w tej księdze. Dopiero po jakimś czasie kształtuje mi się obraz jakiegoś starego miejsca, lub epoki. Nie ma tu opisanych początków, ludzi którzy zaistnieli, jego historii. Nie. Ta książka, to jego koniec. Miejsca, które nazywało się Ameryka.
 Było różnorodne, z jednej strony piaszczyste, z drugiej pełne gór. Było ogromne, otaczała je ze wszystkich stron woda. Ziemia była urodzajna, a ludzie nawzajem się szanowali. Jednak to zaczęło się zmieniać. Coraz bardziej pochłaniała ich chciwość, zazdrość, nienawiść do innych...Niszczyli to miejsce, i choć może nie zdawali sobie z tego sprawy, bezpowrotnie coś tracili. Tą cząstkę siebie, tą zakładkę w umyśle, która pozwalała im cieszyć się tym, co w nich najlepsze. Gdy przewracam kartkę kończącą 3 rozdział, czuję się, jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Broń. Taka jaką mają strażnicy, i o wiele gorsza. Przekartkowuję szybko ten dział i napotykam na następny. 4 opowiada o ataku, wojnie domowej, rzadko skutecznej obronie....Ci ludzie do siebie strzelali. Zabijali się nawzajem. Zdradzali swoje rodziny, by iść walczyć. Dla mnie jest to nie do pomyślenia. Niszczyli swoich. Przewracam kartki dalej, nie chcę na to patrzeć. Z ciekawości zaglądam na sam tył księgi. Jest tu pełno obrazków. Wojna. Ludzie. Broń. Zabijanie się. Bezsens walki.
 Jeden z najlżejszych przedstawia rodzinę stłoczoną przy pustym stole, mimo to uśmiechniętą. W ich oczach widzę jednak strach. Strach wypełniający ich od środka. Jedynie malutka dziewczynka, którą  trzymie matka, wydaje się być silna. Śmiało patrzy na okno, za którym rozciąga się widok na szczątki ich miasta. Zdjęcie jest tak dokładne, że widać wybuchający budynek oddalony o kilometry stamtąd. Dreszcz przebiega mi po plecach. Pod zdjęciem widnieje napis "Komitet Obrony w.w. Rodzina Waters'ów tydzień przed planowanym w.z."
- O co tu chodzi... - szepczę.
 Zamykam księgę i pochylam się nad okładką. W prawym dolnym rogu można dostrzec jakieś niewyraźne notatki. Wyjaśnienia skrótów. Przebiegam po nich palcem i z przerażeniem które mnie dopadło już dawno, odczytuję znaczenie w.w. Wstrzymuję oddech. W.w, to winny wszystkiemu. Komitet Obrony winny wszystkiemu. Winny wszystkiemu. Winny wszystkiemu...
 Kolejny raz mam wrażenie, że znam to. Czuję ukłucie z tyłu głowy, inne niż normalny ból i przed oczami zaczynają mi się pojawiać niewyraźne...wspomnienia. Tak! Przypominaj sobie! Jestem o mały krok do przodu.
 Powtarzała to moja babcia.
 Napisała to w swoim ostatnim liście do mnie.
 Nie potrafię jednak rozpoznać jej twarzy. Widzę ją jak przez mgłę. Słyszę wybuchy.
 Ja miałam babcię... Pewnie cierpiała przeze mnie. Co się z nią stało? Czyli nie urodziłam się...tutaj? Może byłam zupełnie kimś innym? Głośno wypuszczam powietrze z płuc.
 Od mojego umysłu na pewno się tego nie dowiem. Ale nie mam kogo pytać.
Może ten chłopak coś wie. Ale jak mam go o to zapytać? Ja muszę to wiedzieć. Jestem o mały krok do przodu.

 Ameryka. To mogła być jakaś wymarła cywilizacja. Dotycząca jednej narodowości, która...Nie poradziła sobie. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Muszę szukać. Może to był m ó j  p r a w d z i w y  ś w i a t.



 Mam już dosyć dużo rozdziałów napisanych, przepraszam, że nic nie dodawałam. Jeśli w ogóle ktoś czekał. Prawdopodobnie jeśli dobrze pójdzie, zaniosę to opowiadanie do profesjonalnej oceny, a co za tym idzie...Nie, nie będę pisać, bo to niemożliwe. Wspomnę tylko, że poprzednie rozdziały będą zaktualizowane.

wtorek, 1 lipca 2014

5

 Budzi mnie ostre, przenikliwe światło. Leżę w tak niskim pomieszczeniu, że nie mogę unieść głowy. Nerwowo dłonią wyczuwam mały panel z czterema przyciskami. Naciskam na najbliższy i bezszelestnie wyjeżdżam z pokoju. Staram się jeszcze nie podnosić, dopóki nie zorientuję się, gdzie jestem i co się dzieje. Spokojnie. Jestem w nowym pokoju, z robotem, uciszam swoje myśli. Niestety...Od zawsze co jakiś czas rano budzę się zlana potem, a w mojej głowie nic nie chce się układać. Powtarzam jeszcze tylko na głos dosyć zwyczajną formułkę i dodaję jedno zdanie. Spałam, i jakimś cudem się tu dostałam. Przecieram oczy i ledwo dotykam jedną stopą podłogi, słyszę radosny głos:
- Dzień dobry! Co masz zamiar dzisiaj robić? Trochę późno się obudziłaś.
- Nie wiem, co będę robić. - odpowiadam zachrypiałym głosem.
- Nic nie szkodzi. Najpierw musisz się posilić. Następnie ja muszę znaleźć ci zajęcie. Może opowiem ci trochę o mieszkańcach tego sektora?
 A więc jest to sektor. Ciekawe, ile ich jest. Czuję się lekko zdziwiona, ale nie jestem dobrze rozbudzona, by dużo o tym myśleć. Później dowiaduję się, że spałam w pokoju do tego stworzonym. Ściana jest pełna komór, w których nic nikomu nie grozi, a także ktoś nie może zagrozić pokojowi. Jest oddzielony matowym szkłem od reszty.  Właśnie je mijam i udaję się do kuchni.
- Zamierzasz wziąć coś z lodówki?
- Z czego? - gwałtownie się zatrzymuję.
 To słowo jest mi jakby...znajome. Ale nie przypominam sobie, żebym go kiedykolwiek używała.
- Trzymamy tam jedzenie.
- Ok, teraz już wiem.
- Przepraszam. - dodaje.
- Za co? - ponownie ruszam.
- Wczoraj była dostawa. - informuje. - Poza tym, byłam nie miła w stosunku do ciebie.
- Rozumiem. Sama nie wiem, co się dzieje.
- Dwa lata nikt mnie nie uruchomił...Teraz mogę działać. Dzięki tobie. Choć nie wiem, kim jesteś. - stara się dorzucać emocje do tych słów. - A ty wiesz, kim jesteś?
 Szczerze mówiąc, odpycham tą myśl od siebie bardzo długo. Coś każe mi się nie zastanawiać. Więc nie odpowiem. Czasami nawet nie dziwi mnie to, że n i e w i e m kim jestem.
 Dwa lata. Zdaje mi się, że tyle spędziłam w tamtym pokoju. Albo po prostu to było całe moje istnienie, które jakimś cudem wciąż trwa. Może miałam wspomnienia z mojej przeszłości. Może miałam tzw. rodzinę. Może ktoś mnie kochał, a ja kochałam jego. Może sprawiam teraz komuś krzywdę, oczywiście nie wiedząc o tym. Kto wie. Ale najpewniej jestem zupełnie sama.
Nic nie pamiętam.
- Zaprogramowano mnie. Wiem, co mam robić. Jestem też czasami takim przewodnikiem duchowym, wiesz?...
- Gdybyś miała ciało, to bym cię teraz uścisnęła. - wymuszam uśmiech. - Ty już nie jesteś sama.
- I muszę wypełniać swoje obowiązki, póki znowu mnie nie wyłączą.
Wzruszam ramionami i otwieram l o d ó w k ę. Na dolnej półce leży nietknięty t o r t. Jakim cudem znalazł się...tutaj? Dlaczego to wszystko jest tutaj? Mój stary pokój wystarczał mi, ale pomiędzy tymi dwoma, które znam, jest ogromna różnica.
- Mogę ten tort? - sięgam po niego nie czekając na odpowiedź.
- Jasne. Widać, że musisz być ważna.
Zamieram z łyżką w ustach. Coś jakby nagle przeskakuje w moim umyśle.
- C-co? - zaczynam się jąkać.
- No...Musisz być ważna. - mówi, jakby to było oczywiste.
- Wiesz, kim jestem?
- Nie.
- Wiesz, co tu robię?
- Nie. - nadal zapiera. Już bezbarwnym głosem. Jak...prawdziwy robot.
- To dlaczego jestem taka ważna? -  coś we mnie w ułamku sekundy pęka. - Dlaczego?
Robot nie odpowiada mi. Nie wiem, jak to z nim jest. Chwilę temu wszystko szło dobrze. A ja tylko chcę wiedzieć. Chcę tylko znać prawdę. Jednak chcę. Cofam swoje słowa. Cofam! Jeśli jest choć cień szansy na poznanie siebie, na boga, cofam wszystko!
- Czemu jestem ważna? Kim jestem?! - zaczynam wrzeszczeć.
 W jednym momencie opadam z sił. Upuszczam tort i uderzam twardo o podłogę, odzierając kolana i wybuchając płaczem. Mój umysł szaleje. Co mnie napadło? Chcę...
- ...znać prawdę. - szepczę, po czym kręcę głową.
 Ale pokój wokół mnie milczy. I nie wiem, co mam robić. Kolejny raz. 

 Wydaje mi się, że zanim pochłonęła mnie ciemność, widziałam j e g o twarz.


 Dodałam ten rozdział, mimo że pod poprzednim postem był jeden komentarz...Zawiodłam się na was. Jak tak dalej pójdzie, będę zmuszona się pożegnać...;//

piątek, 6 czerwca 2014

4

 Alarm gwałtownie wyrywa mnie ze snu, obija się o ścianki mojego umysłu i sprawia, że odruchowo zatykam uszy. Głowa boli mnie coraz bardziej gdy próbuję myśleć o tym, kto i co zrobił, że się włączył.
- Ewakuacja! - Shelly przerywa mi krzykiem.
 Zdezorientowana podnoszę się i spoglądam w jej twarz. Usiłuje ukryć przerażenie.
- Co się dzieje? - pytam.
- Dzisiaj nie będzie sy...Zabiegów. - poprawia się, pewnie karcąc się za to w duszy. - To nic takiego. Po prostu stało się minimalnie mniej bezpiecznie.
- Jak to? Co ze mną będzie?
- Na jeden dzień musimy przenieść cię do innego sektora. Nigdy tam nie byłaś, ale to niezłe miejsce.
 A co z moim światem? Z kotem, z chmurami, z wodospadami...Z Julian'em.
- Gdziekolwiek, byle by panowała tam cisza. - ucinam ze smutkiem.
 Shelly przytakuje, po czym chwyta moją dłoń i po chwili biegniemy korytarzem, omijając pojedynczych ludzi skierowanych w przeciwne strony. Czuć spięcie w powietrzu. Na końcu zamiast tak jak zwykle skręcić w lewą odnogę, znikamy w ciemnościach prawej. Shelly wyciąga latarkę, zwalniając kroku.
- Czemu nie ma tu światła? - pytam.
- Rzadko używamy tego korytarza. Jest to część... - urywa.
- Jaka? No dalej...Dokończ.
- I tak za dużo powiedziałam. - wycedza.
 Nie odzywam się już, gdy podchodzimy do dość wielkich, białych drzwi, które jakby emitują światłem. Robi się na tyle jasno, bym mogła odczytać numer pokoju. Jakie to liczby? 2 i 3. Pokój 23. Shelly dotyka jakiegoś miejsca na ścianie, z którego wysuwa się panel. Wystukuje długi ciąg liczb i drzwi się otwierają. Zamykam oczy, ale jak na złość, zaczynam się dusić. Tumany kurzu wzbiły się w powietrze, odsłaniając widok na wnętrze pokoju numer 23. Przymrużonym okiem dostrzegam zarysy stołów, krzeseł i wysokich regałów. Shelly przyciska jeszcze jeden przycisk i w ciągu sekundy kurz znika. Klepie mnie po plecach i lekko popycha. Wchodzimy do środka i zdaję sobie sprawę, czym jest ten pokój. Regały które tak naprawdę sięgają sklepienia, są pełne ksiąg. Po lewej znajdują się kolejne drzwi, tyle że z białego, matowego szkła. Widzę przez nie zarysy jakiś przedmiotów. Na środku ustawiono 5 stolików, przy których stoją po 2 krzesła. Wszystko jest bardzo przestronne, w porównaniu do szarego pokoju. Z jedną różnicą. Nie ma tu okien. Choćby najmniejszego. Dodatkowym wzbogaceniem są książki, które po prostu walają się wszędzie. Głównie na stolikach, jeszcze z otwartymi kartami.  Może coś komuś przerwano. Tutaj trzymali ludzi. Innych ludzi.
- Jedzenie powinno tu być. Sypialnie znajdziesz dopiero wieczorem. - informuje. - A książek nie tykaj.
 Zanim odpowiadam, Shelly odchodzi i trzaska drzwiami. Przełykam ślinę i wzruszam ramionami. Nie mam nic innego do roboty, niż rozejrzeć się tu. Powoli po białych płytach, podchodzę do wielkiego metalowego pudła. Ktoś poprzyczepiał na nim krótkie informacje: "Piątek - Lio", "Spot. przy 22". Właściwie całe jego drzwi są od karteczek, mimo że nie potrafię ich zrozumieć. Stopą odsuwam parę ksiąg i otwieram go ostrożnie. Moim oczom ukazuje się widok, na który mój umysł gwałtownie reaguje. Schowek jest wypełniony jedzeniem. Jedzeniem. Tym prawdziwym. Z nadzieją że to wszystko jest dobre, rzucam się na owoce, pierwsze z rzędu. Chwilę później opróżniam całą półkę. Leżał tam kawałek białego chleba, pomarańczowy napój, okrągłe warzywo, oraz kawałek czegoś słodkiego, delikatnego, czego nazwa uciekła mi z głowy...
Tort, przypominam sobie. Ciasto z kremem! Tort...
- Hej, przestań. - nagle słyszę głos. W jednej chwili zamieram.- A co, jeśli nie będzie dostawy przez długi czas? Punkt 7, paragraf 5, wers 2: "W przypadku...".
- Ok, w porządku... - mówię, obsypując się okruchami. Rozglądam się po pokoju, ale nikogo nie widzę.
- Regulamin. Wszystko tam jest....
- Kim jesteś?
- Nie mam nazwy. Żyję tu...Pomagam ludziom, którzy tu mieszkają.
- Bezimienna? - dziwię się.
- Można tak powiedzieć. A kim ty jesteś?
- Kimś takim, jak ty... - wymrukuję.
- No dobra, jestem robotem. - kobiecy głos wzdycha, po czym gwałtownie zatrzymuje się i  jakby wciąga powietrze. - O kurczę...Więc...To już. Właśnie teraz. A ja nie zauważyłam.
- Co teraz? - unoszę jedną brew i odkładam tort z powrotem.
- Punkt 12, ostatni. "Poznasz go. Poznasz go po..." - urywa.
- Co poznasz?
- Wybacz. To poufne. - odpowiada.
- Czy to dotyczy mnie?
- Nie. A teraz...Oszczędzaj jedzenie. - wymija. - W ogóle, jak się tu znalazłaś? I czemu?
 Otrzepuję szare ubranie, siadam na kanapie i zasłaniam twarz rękoma. Nie wiem, czemu tu jestem. Miałam nadzieję, że tu naprawdę będzie dobrze. Jednak rzeczywistość trochę się z tym mija. Znowu nie mogę niczego wiedzieć. Robot chyba jest...zepsuty. Najpierw daje mi nadzieję, a później wbija mi nóż w plecy.
- Nic nie wiem.
- Rozumiem.
 Nastaje chwila ciszy.
- Nie jestem jednak tak jak ty.
- Wiem to.
- To czemu nie możesz mi powiedzieć?
- Bezimienni nie mają prawa wiedzieć. - wzdycha. - Nawet tego nie możesz wiedzieć. Skomplikowane, co? A ty przecież nie masz imienia.
 Jestem Bezimienną. To prawda. Ale kim właściwie ona jest? Zawsze nazywałam tak siebie i kota, ponieważ byliśmy dwoma niewiadomymi, samotnymi duszami które miały tylko siebie.
 Co z Julianem? Odpycham tą myśl. Nie mogę go odszukać.
- W takim razie...Czemu służy ten pokój?
- Mieszkali tu ludzie. Którzy przeszli przez pierwszy etap rozpoznania. - czy on specjalnie mówi za dużo? - Głównie czytali. Ale nie myśl, że pozwolono im od samego początku. Kiedyś te regały były puste. Dopiero w 2 etapie powstawania...wszystkiego, przywieziono je tutaj. To miejsce ma swój cel. Po prostu trzymano tu ludzi.
- Trzymano?
- Nie mogę ci nic więcej powiedzieć...Ale pytaj dalej. Może jest coś, co mogę ci zdradzić
Julian.. Chcę odpocząć
- W takim razie chciałabym położyć się spać.


  5 kom. = nast. rozdział. Nie mieszam? Specjalnie podałam tu trochę więcej informacji. ;) Ct. "Nie istnieje coś takiego, jak za szybka akcja".

piątek, 9 maja 2014

1

 Czasami trudno jest nam rozdzielić wrogów, od przyjaciół. Jawę, od snu. Rzeczywistość od fikcji. 
Trudno jest, gdy nie wiesz, która z twoich myśli jest prawdziwa. Któremu wspomnieniu możesz zaufać, jeśli w ogóle je masz. Jesteś jedną wielką niewiadomą. Poruszasz się z nadzieją, że naprawdę istniejesz. Na prawdę oddychasz, czujesz i myślisz. Że nie jesteś własnym wymysłem. Lub jeszcze gorzej. Czyimś wymysłem.

 Patrzę na szare chmury przesuwające się bezustannie w jedną stronę, za moim małym oknem. Bujam się, raz w przód, raz w tył. Powtarzam to 21 razy, gdy ktoś puka w moje drzwi.
- Czas na ciebie. - odzywa się głos.
 Nie spóźnia się. To Hershel. Pilnuje mnie. Opiekuje się mną. Wstaję i słyszę, jak strzelają mi kostki. Nie chcę zwlekać. Gdy tylko drzwi się otwierają, szybko wychodzę na zewnątrz. Na chwilę oślepia mnie blask z żarówek, ale jestem do niego przyzwyczajona. Hershel prowadzi mnie tą samą drogą, co zwykle. Przeskakuję co dwie, ułożone w szachownice kafelki, licząc. Jeden skręt w lewo. Drugi w prawo. Trzeci znowu w prawo. Lewo. Prawo. Lewo. Znowu w lewo. Jesteśmy na miejscu.
 Hershel znowu otwiera przede mną drzwi. Jak małemu dziecku, jednak nie ma czasu na narzekanie. Wita mnie znajomy widok, a ja uśmiecham się pod nosem.
Na środku małego, białego pomieszczenia stoi fotel podobny do tego u dentysty. Właściwie nie wiem, o co chodzi. Kiedyś musiałam to usłyszeć. Może u Hershel Obok niego znajduje się proste krzesło dla osoby symulującej. Kilka cieniutkich kabelków podłączonych do urządzenia czeka na mnie. Szybko podchodzę do niego i wskakuję na siedzenie. Hershel siada obok mnie i pyta.
- Kochana, co na dzisiaj? - uśmiecha się do mnie matczynym uśmiechem. Zawsze mam nadzieję, że jest szczery.
- Cokolwiek. Byle żeby było ciekawie. Poproszę dużo chmur.
 Nigdy nie wiem, czego akurat jestem świadkiem. Nie pamiętam moich początków. Zawsze była tylko ta maszyna. I mój mały, szary pokój.
- Powodzenia.
 Nie potrzebuję tego. Sama podczepiam kabelki do poszczególnych miejsc na mojej głowie. Zamykam oczy i czekam. Słyszę jeszcze tylko charakterystyczne kliknięcie i znika. Znika poczucie ciała. Znika Shelly, jak na nią pieszczotliwie mówię. Znika urządzenie. Znikają wszystkie emocje. Otacza mnie pustka.
 Po chwili wraca to pierwsze. Uśmiecham się już z podekscytowania, bo wiem, co zaraz nadejdzie. Czuję lekkie smagnięcie mokrej trawy. Ciepło, jakim obdarzają mnie promyki słońca. Intensywny zapach magnolii, kwiatów, które uwielbiam. Leżę na środku łąki. A nade mną rozpościera się niebo, tysiąc razy bardziej niebieskie, niż te w moim pokoju. Wiedziałam, że tak będzie. To takie oczywiste. Macham rękoma i patrzę na wielkie chmury nad moją głową. Widzę każdą z nich, każdy ich wspaniały kształt. Śmieję się. One również są o wiele piękniejsze niż te zwykłe. Ten świat jest po prostu lepszy.
 Powoli podnoszę się, podpierając się ręką. Otoczenie dopiero się kształtuje. Patrzę na coraz ostrzejszy widok lasu brzóz, które rosną ledwie kilkanaście metrów ode mnie. Zmniejszam tą odległość, idąc w ich kierunku i wchodząc do przestrzeni całkowitej ciszy. Brak zwierząt na razie mnie nie pokoi. Gonię się razem z rysami i barwami wracającymi na swoje miejsce. Czasami jestem szybsza od nich i muszę na nie czekać. Stoję wtedy w białych płatach pustki. I tak wiem, co zaraz się tu pojawi. Słyszę odgłosy ćwierkających ptaków, szum liści które nie mogą oprzeć się wiatru, i w końcu krople wody rozbijające się o skałę. Tu, niedaleko, znajduje się strumyk, w którym zawsze moczę nogi. Gdy pojawiam się tuż obok niego, siadam na jednej ze skalnych półek, która nigdy nie jest mokra. Opieram się o nią plecami, i znowu zamykam oczy. Nie boję się. Jak na razie, to wszystko nie zniknie. Nigdy nie znika tak szybko. Albo ja nie zmieniam go tak wcześnie. Jakkolwiek, nie zamierzam niczego tu opuszczać. Jakbym kurczowo się tego trzymała.
 Wyobrażam sobie, że obok mnie leży mój kot i głaszczę go powolnymi ruchami. Jak na zawołanie po chwili czuję delikatne i miękkie futerko pod lewą dłonią. Otwieram jedno oko. Jest tam.
- Witam. - szepczę z nieustającym uśmiechem.
 Właściciel rudobrązowego futerka mruczy zadowolony. Dawno mnie nie widział. Kiedyś, gdy musiałam poczuć się samotna, on pojawił się tuż obok mnie. Postanowiłam go przygarnąć, ale nie nadałam mu imienia. Ja swoje zapomniałam, więc uznałam, że to będzie fair. Bezimienni.
 Uwielbiam tą chwilę. Ona do mnie zawsze wraca. Gdy zdaje mi się, że nie oddycham, w szarej matni tamtego otoczenia, zawsze przychodzi zbawienie. I zawsze proszę o to samo. Chmury. Wodospad. Kot.
  Nagle płoszy mnie trzask łamanej gałęzi. Odruchowo podskakuję, otwieram oczy i próbując nie spaść z półki, obserwuję co się do mnie zbliża. Wydaje mi się, że widzę jakiś cień za drzewem dość oddalonym ode mnie, ale gdy mrugam, znika. Wydawał się duży. Może to nawet dziki koń?
 Kręcę głową i już mam zamiar zapaść w krótką drzemkę, gdy...widzę jego. Klęczy nad strumykiem tuż obok drzewa, przy którym coś mi się przewidziało. Przecieram oczy. Może to zwidy? Może tak bardzo zamyśliłam się, że odpłynęłam? Niestety. Ma brązowe, niesforne kosmyki sięgające za uszy, które opadają na jego czoło, lekko zasłaniając twarz. Mimo to widzę jego prawie złote oczy, wypatrujące czegoś w wodzie. Przechylam się najbardziej jak mogę, by lepiej widzieć jego delikatny zarys szczęki i usta zaciśnięte w skupieniu. Ciekawe, kim jest. To najpiękniejszy człowiek, jakiego pamiętam, że widziałam.
 Nagle on także dostrzega mnie, i przez ten błysk w oku który widzę z tak daleka, mam wrażenie, że wie kim jestem. Ale nie daje tego po sobie poznać. Wstaje i szybko znika wśród drzew.
 Nie dając dojść do głosu rozsądkowi, zeskakuję ze skały i pędzę za nim, zapominając o kocie. Widzę skrawek jego czerwonej bluzki, co chwila znikającej mi sprzed oczu. Nie chcę go zgubić. Biegnie w stronę łąki.
Gdy docieram do końca lasu, jego już nie ma. Jest tu tylko całkowicie pusta łąka i niebo pełne chmur. Zaciskam pięści ze złości. Kim on jest? Znam go? Skąd się tu wziął? Zna mnie? Setki pytań cisną mi się do głowy.
 Może zastanowiłabym się nad nimi. Może dalej bym go szukała. Lub dała temu spokój i wróciła nad strumień. Niestety, tracę przytomność i po chwili wpatruję się w zaniepokojone oczy Shelly.
- To koniec? - pytam z nutką rozczarowania w głosie, odczepiając kabelki.
- Urządzenie wykryło jakiś błąd. - wyjaśnia. - Przykro mi.
 Odprowadza mnie do mojego pokoju. Znowu cztery, szare ściany.
Siadam na materacu, opierając się o jedną z nich. Na przeciwko zwykłego okna. Ten dzień był tak strasznie krótki. I zbyt dziwny. Nigdy coś takiego jeszcze mnie nie spotkało. Zanim Hershel wyjdzie i zamknie mnie tu na kolejne tysiące oddechów, postanawiam zadać jej pytanie.
- Shelly?
- Tak? - spogląda na mnie.
- Dzisiaj...Dzisiaj nie byłam sama. - oznajmiam, bujając się.
- Cieszę się, że był tam twój kot. - odpowiada.
- Nie... - wzdycham i przewracam oczyma. - Tam był jakiś chłopak.
 Zamiera. Widziałam to. Na moich ustach pojawia się mały uśmieszek triumfu.
- Możesz...mi go opisać? - jej głos delikatnie drży.
- Jasne. Dosyć wysoki. Brązowe włosy. I takie cudne, złote oczy...
- Dziękuję. - przełyka ślinę i cofa się o krok.
- Znasz go? - przechylam głowę w lewo.
- Nie mam powodów, by...By ci skłamać.
Widzę nagły strach w jej oczach. Czy to jakieś zagrożenie dla niej, ten chłopak? Nie chcę niczego z niej wyciągać, ale jestem strasznie tego ciekawa.
- To...To ktoś, taki jak ty. - zaczyna ostrożnie. - Pierwszy, który tu się znalazł. Bardzo silny.
No jasne, że nie chodzi o jego mięśnie. Pytam, co się z nim stało.
- Nie ma go. Zbuntował się. Jak dla mnie, był...bardzo wyjątkowy...Mimo swojej normalnej wyjątkowości. - szepcze.
 Zanim dodaje cokolwiek, wychodzi. Słyszę odgłos przekręcanego klucza i kroków osoby, oddalającej się ode mnie. Wzdycham i patrzę w zwykłe niebo, za zwykłym oknem. Był?, przychodzi mi do głowy. Zbuntował się. Czemu? Może nie dał rady. Nie czuł się tu dobrze? Traktowali go źle? Na pewno nie. Biję się z myślami. Mnie nigdy nie traktowali źle.
 Postanawiam położyć się spać. Chwytam zwykłą poduszkę, wkładam sobie pod głowę i przykrywam się zwykłym kocem. Tęsknię za kotem. Nie miałam nawet możliwości z nim porozmawiać, pobiegać. Jednak tuż przed nadejściem zwykłego snu, w moich zwykłych myślach pojawia się inne słowo i wydaje się, że bardzo dobrze je znam. Julian. Obija mi się o każdą z nich, pozostawiając kolejne setki pytań.